wtorek, 13 kwietnia 2010

[...] trzody, cienie.[...]

Jest tak, że od paru dni myślę intensywnie „co z tą Polską?” i zdaje się, że dzisiaj wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsca, zrozumiałem, o co chodzi wszystkim tym ludziom wczoraj namawiającym nas do brudnej bijatyki, a dziś odstawiającym na nas użytek teatr żałoby – tym ludziom, którzy w pośpiechu zajmują zwolnione stołki. Zrozumiałem, co wynika z przekazu lewicowych i prawicowych mediów, jak ułożyły się głosy w internetowych forach, co stoi za symbolicznymi gestami, które są jak krzyk w stronę pustego, bezgwieścistego nieba. Zrozumiałem, czym szumi tłum.

Nic. Polski nie ma, albo może stoi nad grobem, wystarczy, jak w pokerze, powiedzieć „sprawdzam”, ruszyć kijem spróchniałe drzewo, a wszystko runie i pogrzebie pamiątki przeszłości – będzie jedno wielkie NIC. Marna to pociecha, że w sensie żywej masy ludzkiej zagłada nas nie czeka, przynajmniej na razie. Bo nadal będzie istnieć jakaś przywiślańska kraina, w czysto geograficznym sensie – za pięćdziesiąt lat zobaczymy tu kraj starców, podłączonych do maszynerii podtrzymującej życie, kraj – peryferie świata, lokaja bogatych i posługaczkę możnych. Brzozowski, gdyby ożył, to by umarł. Marszałek, gdyby ożył, tłukłby wszystkich równo, ale z nikogo nie wytłucze się głupoty i bezmyślnej obojętności na sprawy najważniejsze.

Nawet dzisiejszy gest – sarkofag Prezydenta na Wawelu – jest desperacką próbą równania do przeszłości, kiedy Piłsudski, Dmowski i zastępy ich zwolenników tworzyli Wielkie Narracje o tym, czym Polska ma być: dzisiaj mamy z tego małe powiastki o tym, jak wydusić z Brukseli dodatkową mamonę. Brniemy po szyję w saską gnuśność, ale nie ma w nas żadnego ziarna, które przetrwa nadciągającą pożogę – dlatego nie odrodzimy się do życia tak, jak nasi przodkowie. To się nie uda. Nie zaklniemy upadku budując jeszcze wspanialsze kościoły, w których nie ma wiernych; nie nauczymy nikogo świętości, bo nie znamy języka, w którym mówi i nie chcemy się go nauczyć.

Wszystkie światy lecą to na dół, to w górę - człowiek każdy, robak każdy krzyczy: "Ja Bogiem". Warto zamknąć bilans. Mamy jeszcze od Boga nasze życia – przeżyjmy je jak najlepiej. Może nawet chwilami będzie pięknie. Ot, wszystko.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Co dzieje się ze światem...?

W Tajlandii jest źle.

Na ulicach Bangkoku toczą się walki pomiędzy zwolennikami byłego premiera Thaksina (czerwone koszule - głównie lewica i ludzie gorzej sytuowani) oraz wojskiem i zwolennikami rządu Vejjajivy. Dotychczas już 20 osób zginęło, najwięcej wczoraj - podczas szturmu sił bezpieczeństwa na zajmowane przez opozycjonistów części stolicy. Ponoć, obok gumowych pocisków, została także użyta ostra amunicja, ponoć obie strony strzelały do siebie i wysadzały w powietrze ładunki wybuchowe. Dzisiaj w stolicy panuje chwiejny, nieogłoszony przez nikogo rozejm.

Pisałem do bliskiej mi osoby z Bangkoku, na szczęście mieszka na przedmieściu i te wydarzenia jej bezpośrednio nie zagrażają. W Tajlandii zaczyna się teraz (12-15 kwietnia) tradycyjny Nowy Rok, zwany też Świętem Wody - ponieważ jedną z tradycji jest rytualna ceremonia oczyszczania wodą, która nierzadko przekształca się w coś w rodzaju naszego śmigusa-dyngusa. A należy wiedzieć, że kwiecień jest w Tajlandii najbardziej upalnym miesiącem. Jednak w tym roku zamiast radości i beztroski Tajowie doświadczają strachu i niepewności jutra.

Myślę, że im także należy się nasze modlitewne westchnienie.