poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Łowca węży - Liu Zongyuan (773-819)

Poniższy tekst jest przekładem klasycznego opowiadania chińskiego z czasów dynastii Tang, sporządzonego niestety z angielskiego. Nawet bohaterowie serialu "Ranczo" wiedzą o Chińczykach, że "toż to jest stara cywilizacja" i rzeczywiście - w tym oto krótkim utworze, powstałym tysiąc lat temu, wyrażono dość dobitnie pogląd na podatki i wszystkich poborców podatkowych świata.

Okolice Yongzhou zamieszkiwał niezwykły wąż - czarny w białe kropki. Każda roślina, której dotknął, obumierała, a jego ukąszenie było śmiertelne. Ale jeśli udało się go złapać i ususzyć, uzyskiwało się lekarstwo, które zwalczało trąd, paraliż i gorączkę, zapobiegało zakażeniu ran i usuwało szkodliwe nastroje. W dawnych czasach postanowiono, aby dwa węże były co roku przynoszone przed oblicze cesarskiego lekarza, a ci, którzy je schwytali, mieli być zwolnieni od podatków. Dlatego mieszkańcy Yongzhou za wszelką cenę próbowali złapać węże.

Rozmawiałem z człowiekiem o imieniu Jiang, jego rodzina zarabiała w ten sposób na życie od trzech pokoleń.

- Mój dziadek umarł od ukąszenia węża, tak samo jak mój ojciec - powiedział stłumionym, cierpiącym głosem - Ja podążałem ich śladami przez dwanaście lat, wielokrotnie ledwo unikając śmierci.

Żałowałem go.

- Jeśli tak nienawidzisz tego powołania - rzekłem - to mogę poprosić władze, aby uwolniły cię od niego i pozwoliły w zamian płacić podatek ziemski. Co ty na to?

- Miej litość nade mną, panie! - wykrzyknął - choć moje życie jest marne, zawsze lepiej nie płacić podatków. Gdyby nie te węże, wpadłbym w kłopoty o wiele wcześniej. Przez sześćdziesiąt lat mój dziadek, ojciec i ja żyliśmy tutaj, a nasi sąsiedzi mieli z dnia na dzień coraz ciężej. Kiedy ich ziemia jest wyjałowiona, ich oszczędności wydane, opuszczają swoje domy, by paść z głodu czy pragnienia na skraju drogi, bądź trudzą się całą zimę i lato w wichrach i deszczu, dręczeni przez choroby. Aż potem tylko ich zwłoki gniją na stosie. Z pokolenia mojego dziadka żaden nie ocalał, z pokolenia mojego ojca żyje trzech na dziesięciu. Spośród tych, którzy byli moimi sąsiadami dwanaście lat temu, nie żyje co drugi. Reszta umarła bądź zbiegła, podczas gdy ja żyję - ponieważ łowię węże. Kiedy ci łajdaccy poborcy podatków przybywają do naszego powiatu, wrzeszczą i klną od wschodu do zachodu, i pustoszą wszystko od północy do południa, czyniąc taki zgiełk, że nawet ptaki i psy nie znają spokoju. Wtedy wstaję z łóżka i na palcach podchodzę do mego dzbana, z ulgą oddycham na widok schowanych w nim węży i znowu się kładę. Karmię ostrożnie moje węże, by w stosownym czasie okazać je na dworze i móc wrócić do domu, by w spokoju korzystać z owoców moich pól. Dwa razy w roku ryzykuję życiem, ale moi sąsiedzi stawiają czoła śmierci codziennie. Choć jutro mogę umrzeć, to i tak większość z nich już przeżyłem. Jak mógłbym nienawidzić swojego powołania?

I wtedy żałowałem go jeszcze bardziej.

Zwykłem wątpić w prawdziwość maksymy Konfucjusza: Tyrania jest bardziej zachłanna od tygrysa. Ale sprawa Jianga przekonała mnie o jej słuszności. Zaprawdę, myśleć, że podatki są bardziej zgubne od jadowitego węża!

Dlatego napisałem ów esej dla tych, którzy badają warunki życia na wsi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz